Wszystko

Prosto z Przepompowni
24 kwiecień 2017

Mocno, głośno i konsekwentnie – wywiad z Titusem z Acid Drinkers

Legenda polskiego, ostrego grania. Bezkompromisowa kapela, która swoją charyzmą i energią mogłaby obdzielić sporą część rodzimego przemysłu muzycznego. Lata mijają, a grupa Acid Drinkers to wciąż marka sama w sobie. Niedawno zagrali w Klubie Stara Przepompownia, a gdy emocje już opadły porozmawiał z nami lider grupy Acid Drinkers – Titus.

Jak się podobało w Klubie Stara Przepompownia?

Setki razy przejeżdżałem obok, przez skrzyżowanie krajową 11-stką, z Poznania na południe. I nie wiedziałem, że powstanie tutaj takie miejsce. Z takim klimatem, że chcę użyć słów – jeszcze tu k*rwa wrócimy. To oznacza, że musiało mi się podobać.

Zastanawialiśmy się czy klub Wasz koncert wytrzyma. Jeśli takie granie wytrzymał to się chyba nie zawali ta buda.

No tak. My gramy dosyć głośno. Takie są warunki gry, takie są rules of the game. Swego czasu powiedziałem naszemu akustykowi, który pracuje z nami już 20 lat – wiesz jak głośno gra Motorhead? 123 decybele. My, musimy grać zawsze decybel głośniej. Tak żeby nie zniszczyć słuchu, nie zabijać ludzi, ale ma wgniatać w podłogę. Klub wytrzymał, ponieważ ma solidną konstrukcję. Nie tak łatwo go przesunąć i wytrzyma z tego co widzę jeszcze setki koncertów.

To bardzo miła recenzja. Wczoraj można było zobaczyć, że chociaż gracie już tyle lat na scenie to cały czas przybywają Wam młodsi fani. To miłe, że ta różnica pokoleń jest tak widoczna na waszych koncertach?

To jest wręcz budujące. Ja widzę chyba piątą albo szóstą zmianę pokoleniową. Jesteśmy na scenie… Kiedy był pierwszy koncert? 1990 rok, wiosna. Tak, a oficjalnie maj 1989. Będzie dwudziesty ósmy rok zaraz. Także chwilę już gramy. Dzieciaki pod sceną były zawsze. To jest normalne, ale to co jest cholernie budujące to ten trzeci rząd. Czyli chłopaki i dziewczyny w naszych rocznikach, rocznikach sześćdziesiątych . Ja już dobijam powoli do pięćdziesiątki w tym roku. I nie mam zamiaru rezygnować. I to jest budujące, a jeszcze bardziej budujące jest to jak widzisz na ramionach dzieciaki po siedem, osiem lat. Kiedy starzy przyprowadzają swoje dzieci. Bardzo często w słuchawkach BHP, żeby im nie pourywało główek. To jest wspaniałe, kiedy ta zupełnie najmłodsza ekipa przychodzi i zaczyna się karmić dobrym rock’n’rollem.

To nie jest muzyka, którą na co dzień możesz usłyszeć w każdym radiu i obejrzeć w telewizji. A jednak rzesza odbiorców bije na głowy tych wszystkich sezonowych artystów, którzy zrobią jeden hit i znikają. Wy trzymacie się cały czas – jaka jest recepta na taką sceniczną długowieczność?

Recepta jest prosta. Bądź konsekwentny i bądź prawdziwy w tym co robisz. Nie odpuszczaj, nie rezygnuj. Nie kłaniaj się – przede wszystkim nie twórz na kolanach. Nie staraj się przypodobać. Artycha, nie stara się przypodobać. Artycha robi swoje bez względu na wynik. Bo czuje taką potrzebę tworzenia, a nie potrzebę oblizywania jakiegoś tyłka.

Lepiej gra się na festiwalach czy w klubie?

To nie ma żadnego znaczenia. Komfort grania polega tylko na tym jak się zachowuje dźwięk na scenie. To wszystko. Jeśli jest dobrze zrobiony odsłuch, dobrze zrobiony monitor, warunki klubowe są takie, a nie inne – to wtedy nie ma żadnej różnicy. Natomiast bywają sceny na otwartym powietrzu, że jest ogromny łomot i rzeczywiście walka jest na próbie, żeby ustawić balans na scenie tak by było fajnie. I się nie udaje tego zrobić. A czasami jest doskonale. I tak samo jest w klubach. Bywa tak, że są takie, a nie inne warunki akustyczne i mamy łomot. Mimo, że z przodu publiczności się to zgadza to my mamy problem z balansem na scenie. A są takie kluby, że mamy warunki wręcz studyjne. Także, nie ma konkretnej różnicy między open air, a klubem.

A bywa jeszcze tak, że spinacie się na festiwalach? Młodzi artyści często mają tak, że wtedy chcą pokazać, że są najlepsi ze wszystkich. Was też to spotyka?

My wszędzie chcemy wypaść świetnie. Obojętnie czy gramy w małym klubiku, czy to jest Woodstock. Zawsze gramy tak, żeby skopać wszystkim tyłki.

18 Albumów. 2 z coverami, 15 studyjnych, 1 live. Jesteście dość „regularnym” zespołem. Te albumy wychodzą raczej w podobnych odstępach czasowych.

Raczej tak. Swego czasu te albumy wychodziły co roku – na początku. Wszyscy tak wydawali. Led Zeppelin potrafiło wydawać dwa w jednym roku. Potem trochę zwolniliśmy tempo. I bardzo dobrze. My i tak jesteśmy dość kreatywni. Album co dwa lata jest u nas pewną normą. Zaczynamy czuć lekki głód. Coś co nagraliśmy np. rok wcześniej zaczynamy widzieć z lekkim dystansem. Fajnie, a teraz chcielibyśmy zagrać to. Ten cykl dwuletni jest u nas pewną regułą. W kwestii albumów coverowych – pierwszy Fishdick to był rok 94. Fishdick Zwei wyszedł po 15 latach. Dostał złotą płytę i okazało się, że jesteśmy zespołem coverowym. Ludzie pytali kiedy następny? Czy znowu za 15 lat? Odpowiadam – nie wiem. Może zrobimy krótszą przerwę. Może wyjdzie po 8 latach. Powtórzę to co już powiedziałem, nie będziemy się kłaniali. Artycha się nie kłania tylko robi swoje. Uprzedzając Twoje pytanie o trzeciego Fishdicka – zrobimy, kiedy nam się zachce.

Właśnie takie miało być pytanie. Więc może inaczej. Czy w ogóle macie już plany na kolejny album?

Nie. Póki co nie mamy jeszcze planu na kolejny album. Zwłaszcza, że w środku trasy zmienił nam się skład. Kończymy trasę PEEP Tour 2017. Zaczynamy próby do Tribute dla Lemmy’ego, który zagramy 1. Maja we Wrocławiu. Jeszcze się nie zastanawiamy nad nowym albumem, jest za wcześnie.

Ostrów Wielkopolski to chyba dosyć ważne miasto w historii zespołu Acid Drinkers. Mieściła się tu siedziba wytwórni win Ostrowin. Zespół Acid Drinkers słynie z tego, że takie trunki były jego nieodłącznym elementem.

Wina typu Ostrowin rzeczywiście stanowiły bazę, fundament tego całego działania. Tego typu wina kupowało się na worki. Jak się spotykaliśmy to nie było jedno, dwa. Jedno, do dziś pamiętam, to wypijaliśmy idąc główną ulicą Poznania. Jako młody rockers, chciałem bardzo wyraźnie zaznaczyć moje podejście do świata. I potrafiłem na głównej ulicy wypijać takie wino na dwa razy. Potem pojawiły się inne trunki ale jakby cały start-up to były tego typu wina.

Czyli można powiedzieć, że Ostrów ma swój wkład w historię polskiego rock’n’rolla.

Pamiętam pierwszy koncert w Ostrowie. Rok bodajże ‘92 – jesień. Po naszym trzecim albumie. Podejrzewam, że wtedy Litza trochę przeholował z waszym, doskonałym zresztą, winem. W środku koncertu – pamiętam to doskonale do dziś – spojrzałem do niego, a on nie śpiewał mi chórków. Zapytałem – czemu nie śpiewasz ze mną chórków ? – Bo mam pawia. Musiał widocznie przeholować wtedy z Ostrowinem i mu się cofało w trakcie koncertu. Powiedziałem mu wtedy – to połykaj. I walcz (śmiech).

Metal to mocna muzyka, a od Was bije bardzo pozytywna energia. Takie było założenie? Gramy ostro ale pozytywnie?

To wydaje mi się jest kwestia osobowości, które brały w tym udział. Jeśli band jest w duszy pozytywny, uśmiechnięty to z automatu ta pozytywna energia emanuje. Mimo, że idzie na potężnej fali decybeli. Także moim zdaniem, to kwestia ludzi, którzy to tworzą.

Macie w trakcie swoich koncertów set akustyczny. Spowodowane jest to tym, że potrzebujecie czasem zwolnić tempo?

Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Na poprzedniej płycie, jest numer kończący ten album z biblijnym tytułem „My Soul’s Among The Lions”.  Bardzo lubię ten utwór, bo jest niezwykle szczery, a nie mieliśmy okazji go grywać. Stwierdziliśmy jednak, że jeden numer to będzie mało. Ja zacząłem trochę ryć po twórczości. I trafiłem na numer „Hurt” Trenta Reznora w wykonaniu Johnego Casha. Ten numer ma ogromny przekaz, jest bardzo rozliczeniowy. Wydaje mi się, że jestem na tyle dużym chłopcem, że już mógłbym podejść do tego numeru. Bo dopiero w wykonaniu Casha, który ma chyba siedemdziesiątkę i wie co śpiewa, on wychodzi prawdziwie. Gdyby „Hurt” zaśpiewał siedemnastolatek nie wyszłoby to absolutnie szczerze. Jest zbyt dużo rozliczenia w tej piosence. I podszedłem do „Hurt”. Zwykle graliśmy go na jedną gitarę akustyczną i bass. Odkąd Bobby się pojawił w składzie to robimy go na dwie akustyczne gitary i myślę, że jest to fajny moment w środku żeby odetchnąć. Zdjąć z publiki trochę decybeli i zmienić kompletnie fakturę dźwięku na moment.

Gdyby pojawiła się – a może już się pojawiła – propozycja typu Acid Drinkers Unplugged. Co Wy na to?

Propozycje do akustycznego projektu pojawiały się po wielokroć. Jednak najpierw zespół musiałby mieć ochotę. To musiałoby wyjść od samego zespołu. A może zrobilibyśmy coś unplugged? Przez 27 lat grania, nie pojawiło się w zespole ciśnienie na granie unplugged całego setu. Myślę, że nie jesteśmy od tego. My gramy ciężkiego rocka. Oczywiście potrafilibyśmy to zrobić, czemu nie. Mamy w zespole dwóch cholernie dobrych gitarzystów, którzy nie mają problemu z graniem akustycznym. Jednak takie ciśnienie przez 27 lat nie pojawiło się w zespole.

Przez te wiele lat działalności zespołu dostaliście wiele nagród np. Fryderyków. To łechta ego? Czy podobnie jak z tym „niekłanianiem się” – fajnie, że są nagrody i to tyle?

To niekłanianie się publiczności traktuję tylko w kwestii kreatywności. Bo oczywiście na koncercie kłaniamy się. Ja się kłaniam z trzy razy. I w czterech wszyscy na końcu! Fryderyków jest parę. 8 albo 9. Nosowska ma 30! Taka nagroda bardzo mile łechce moją lwią – bo jestem z pod znaku lwa – próżność. Odbieram chętnie, bardzo chętnie dziękuję. I oczekuję więcej. Jednak odkąd za Fishdick Zwei wzięliśmy cztery Fryderyki, wy*ebali metal z Fryderyków żebyśmy nie zgarnęli co roku wszystkiego (śmiech).